Wspomnienia

Trudno dziś odtworzyć wiernie początkowe lata Gimnazjum z roku 1915. To już przecież ponad osiemdziesiąt lat – prawie historia. Nie łatwo, chyba niemożliwe odnaleźć kogoś, kto w roku 1915, mając kilkanaście lat zasiadł w gimnazjalnej ławce. Nieco szczegółów z tego okresu znaleźć można w “Jednodniówce” wydanej nakładem Dyrekcji Prywatnego Gimnazjum Koedukacyjnego im. ks. Konarskiego w Oświęcimiu z okazji poświęcenia nowego gmachu szkolnego w dniu 20 listopada 1932 roku, w której były absolwent inż. M. Reich wspomina:

… Uczyliśmy się na krańcu miasta, koło cmentarza. Dwie klasy rano, dwie klasy po południu w małym domeczku, pod katedrą chowało się węgiel w zimie i na większe mrozy.

I tu należą się pewne wyjaśnienia. Wpisy i egzaminy wstępne do gimnazjum dotyczyły młodzieży, która ukończyła klasę czwartą, piątą, szóstą lub siódmą szkoły powszechnej i była przyjmowana do klas odpowiednio od pierwszej do czwartej gimnazjalnej. Stąd właśnie te cztery klasy, o których tak miło i z sentymentem wspomina inż. Reich.

Szkoła była prywatna na prawach państwowego gimnazjum, co było każdorazowo potwierdzane na wydawanych świadectwach odpowiednią pieczęcią. W roku 1923/24 gimnazjum miało już osiem klas i w tym roku wydano pierwsze świadectwa dojrzałości.

Dla zlokalizowania większej ilości klas wynajęto prywatny budynek w sąsiedztwie “kurnika” stanowiącego przed kilku laty zalążek gimnazjum. “Dom chlebowy” pełnił nadal funkcję sali gimnastycznej szczególnie w okresie zimowym i złej pogody. W porze letniej gimnastycznej wszelkim grom ruchowym służyło boisko położone tuż za drogą cmentarną.

W mieście i okolicy uczniów gimnazjum umownie nazywano “studentami”, których obowiązywał mundurek szkolny; dla chłopców granatowa bluza zapinana pod szyją, kroju wojskowego z czterema kieszeniami i spodnie krótkie poza kolana, lub długie do kostek w zależności od wieku i klasy. Okrycia głowy stanowiły granatowe czapki-rogatywki z dużą literą “G” i rzymską liczbą na otoku określającą klasę. Dla dziewczyn były białe bluzeczki i granatowe spódniczki. Tak ubiór obowiązywał uczniów około trzydziestego roku. Mundurki ze względów ekonomicznych i praktycznych przestały obowiązywać. Czapki z rogatywek zmieniły się na okrągłe typu “maciejówki” ze skórzanym daszkiem i paskiem z poniklowaną sprzączką. Z tej zmiany młodzież nie była zadowolona, żal jej było rogatywek.

Nauka religii była obowiązkowa, a stopnie z niej stawiano na świadectwach. W każdą niedzielę młodzież obowiązkowo, po sprawdzeniu obecności pod nadzorem jednego z profesorów, maszerowała na mszę do kościoła parafialnego. Nieobecność trzeba było usprawiedliwić.

Takie w przybliżeniu były początki dzisiejszego już ponad osiemdziesięcioletniego Liceum Ogólnokształcącego im. St. Konarskiego w Oświęcimiu. Z 80-letniego okresu można by wydzielić następujące “linie startu”:

  1. Od roku 1915 do roku 1925- dyr. F. Tobiczyk
  2. Od roku 1925 do roku 1935- dyr. J. Rymwidzki
  3. Od roku 1932 do roku 1939- dyr. W. Kucharski
  4. Od roku 1945 do chwili obecnej- dyr. St. Czernek, F. Strzała…

Najciekawszy z tych etapów jest okres powojenny, w którym szkoła w nowych warunkach polityczno-społecznych przechodziła różne formacje:

  1. kontynuacja gimnazjum przedwojennego
  2. jedenastolatka, gimnazjum, mała i duża matura
  3. liceum w kształcie obecnym, rozbudowane i cieszące się wysokim poziomem nauczania.

W.F.

Wspomnienia W. Głakowskiej

Było to w sierpniu 1936 roku. Wieść o przybyciu nowego dyrektora gimnazjum rozeszła się szybko po całym mieście. Uczennice i uczniowie oczekiwali i niecierpliwości pojawienia się nowego pedagoga, który po przejściu na emeryturę miał objąć posadę dyrektora w Prywatnym Gimnazjum Koedukacyjnym w Oświęcimiu. Osoba dyrektora Kucharskiego wywarła na młodzieży duże wrażenie.

Był to starszy pan, wysoki, nieco zgarbiony, starannie ubrany, bardzo poważny, o rysach raczej łagodnych, budzący szacunek i zaufanie. Powierzchowność mówiła o tym, że ów starszy pan nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei, że potrafi i zechce być dyrektorem o jakim marzyło Towarzystwo Gimnazjalne i Komitet Rodzicielski. Po kilku dniach miała młodzież spotkać swego nowego dyrektora w budynku szkolnym. Od pierwszego dnia nauki uczniowie wiedzieli, że nowe kierownictwo stawia duże wymagania tak pod względem nauki jak i zachowania.

Dyrektor Kucharski nauczał historii. Znał swój przedmiot doskonale, był nieprzeciętnej rangi historykiem, posiadał wiedzę, które nie powstydziłby się pracownik naukowy. Kwalifikacje jego w połączeniu z darem gawędziarza i doskonała polszczyzna czyniły wykłady bardzo interesującymi. Młodzież chętnie ich słuchała.

Niezapomniane były rocznice powstań polskich uroczycie obchodzone w gimnazjum. W auli zbierała się młodzież wraz z gronem nauczycielskim, by wysłuchać dyrektora, który jakże obrazowo przedstawiał nam chwalebne karty naszych dziejów. Postacie, które wskrzeszał, miały na długo pozostać w naszej pamięci. Wykładów słuchaliśmy z zapartym tchem.

Ogólny poziom nauczania podniósł się z przybyciem dyrektora Kucharskiego, gdyż umiał on własnym przykładem zachęcić grono nauczycielskie do sumiennej pracy nad młodzieżą, do nieustającego wysiłku dla jej dobra. Miał uznanie dla tych, którzy chętnie i ofiarnie pracowali. Dyrektor hospitował lekcje, by służyć radą młodszym, mniej doświadczonym pedagogom, by przekonać się osobiście o postępach jakie czyni młodzież. Grono pedagogiczne pod kierownictwem dyrektora Kucharskiego poświęcało wiele pracy nad wychowaniem młodzieży.

Wymagania dyrektora były duże tak w stosunku do grona pedagogicznego jak i do młodzieży. Stąd praca dawała wyniki. Dla przykładu, podczas zebrań Rady Pedagogicznej analizowano bardzo dokładnie zachowanie i postępy w nauce każdego ucznia. Nauczyciele odwiedzali uczniów mieszkających na stancjach, by choć po części zastąpić im opiekę rodziców. Częste były kontakty z rodzicami uczniów, którzy wymagali szczególnej opieki. Widząc troskliwą opiekę pedagogów oświęcimskiego gimnazjum, rodzice chętnie powierzali im swoje dzieci. Do Oświęcimia przybywali uczniowie nawet z odległych terenów Opolszczyzny gdzie przed rokiem 1939 nie było szkól z polskim językiem wykładowym. Kilka razy do roku odbywały się wywiadówki, na które rodzice zgłaszali się w komplecie. Dyrektor miał czas dla każdego z nich i nikt nie wyszedł bez wyczerpujących informacji.

Był on również dobrym organizatorem i walnie przyczynił się do ukończenia budowy gmachu naszej uczelni, uzupełnienia sprzętu, wzbogacenia księgozbioru biblioteki. Pieniądze na kupno czegokolwiek trzeba było zdobywać własną inwencją, gdyż gimnazjum nie otrzymywało żadnych subwencji. Jednym ze źródeł dochodów były organizowane zabawy taneczne i wieczorki (bezalkoholowe). Autorytet szkoły i jej dyrektora zyskały im sympatię mieszkańców Oświęcimia, Brzeszcz i innych pobliskich miejscowości. Nie szczędzili więc funduszów na potrzeby szkoły. Młodzież dawała im w zamian przedstawienia artystyczne.

Dyrektora Kucharskiego można było spotkać w jego gabinecie nawet wieczorem, co świadczyło o jego wielkiej pracowitości. W stosunku do grona pedagogicznego był życzliwy i przyjacielski. Kilka razy do roku zapraszał całe grono na kolację, w czasie której panowała miła atmosfera. Chociaż był od nas starszy i bardziej doświadczony, potrafił być też koleżeński, ujmował żartem i poczuciem humoru.

Władysław Kucharski był gorącym patriotą i z sercem oddawał się polskiej szkole. Marzył, że po wojnie wyjedzie do Wrocławia, by tam organizować polskie szkolnictwo. Marzenia jego nie ziściły się. Zmarł w okresie okupacji. Pozostawił jednak po sobie pamięć doskonałego nauczyciela, co zachęciło do pójścia w jego lady wielu wychowanków, pozostawały po nim wspomnienia troskliwie przechowywane przez wszystkich, którzy go znali i cenili.

Kółko Literackie

Nieraz wracamy wspomnieniami do odległej nam nawet przeszłości. Chętnie wspominamy to, co odczuwaliśmy za dodatnie, co nam dawało pewne zadowolenie. Tym razem chciałbym jednak odtworzyć niedawno minione chwile na ławie szkolnej, kiedy to byłem uczniem ósmej klasy gimnazjalnej Gimnazjum Koedukacyjnego im. St. Konarskiego w Oświęcimiu.

Spoglądając krytycznym okiem na naszą wiarę klasową, muszę ich scharakteryzować względnie: była najbardziej rozwiniętą i najruchliwszą klasą w gimnazjum. Stanowiliśmy zwartą i zżytą ze sobą grupę. Były wprawdzie między nami i takie jednostki, które poza oficjalnymi godzinami szkolnymi mało się w klasie jako całości udzielały – ale te były tylko nielicznymi wyjątkami. Pozatem miała nasza klasa jednostki bardzo ruchliwe, umysłowo bardzo rozwinięte i stojące na odpowiednim poziomie intelektualnym. Te jednostki stanowiły później zawiązek kółka literackiego, zorganizowanego i kierowanego przez prof. Fika. Temu właśnie literackiemu kółku i jego działalności chciałbym słów kilka poświęcić, a ponieważ jako jego członek i sekretarz obeznany jestem dokładnie z jego historią i działalnością, postaram się rzucić światło na jego istotę, cele i organizację.

Mówiąc o kółku literackim, niepodobna ominąć tak godnej postaci, i dla kółka tak zasłużonej, jak jest wyżej wspomniany pan prof. Fik, dziełem którego było, że kółko nasze zostało zorganizowane i że później tak sprawnie funkcjonowało. On to dzięki swej kulturze, swemu pięknemu ustosunkowaniu się do młodzieży powołał do życia kółko, które uważaliśmy za największą rewelację w życiu naszego gimnazjum, a dla nas ósmaków było ono wprost trybuną dla wypowiedzenia się, wyrażenia swych myśli i poglądów. Człowiek widział, że tu otrzyma wyjaśnienia niektórych wątpliwości, które dręczą człowieka w tym okresie “Sturm und Drangu” i, że wyjaśnienie to nie będzie jednostronne, ale z punktu widzenia naukowego oświetlone. Istotnie tak było. W referatach i dyskusjach nie chodziło o zwycięstwo osobiste, ale o wyświetlenie prawdy naukowej. Zwycięstwo w dyskusji było zwycięstwem nauki, a porażka – porażką tego, co nienaukowe. Mówiliśmy o wszystkich nasuwających się problemach bez uprzedzeń, a pan prof. Fik umiejętnie dyskusją kierował.

W programie “Kółka” było – mówiliśmy – nigdyśmy tego bowiem nieskodyfikowali – nabycie wykształcenia uzupełniającego w różnych dziedzinach wiedzy i kultury, niezbędnego do wyrobienia sobie pewnego obrazu syntetycznego, pewnego światopoglądu na dorobek kultury doby obecnej, na zdobycze XX wieku. Zadania powyższe staraliśmy się zrealizować przez referaty z dyskusjami. O czym na zebraniach mówiono? Mówiono o zdobyczach nauk przyrodniczych, zwłaszcza biologii, silnie poruszano kwestię ewolucji i oświetlano ją z punktu logicznego, filozoficznego i przyrodniczego, referowano tematy psychologiczne. Mówiono o literaturze współczesnej, zwłaszcza o współczesnej poezji polskiej, o malarstwie i plastyce, teatrze i kinie, o charakterze tragedii greckiej. Zastanawialiśmy się nad niektórymi problemami socjalnymi, związanymi ściśle z życiem współczesnym, nad zagadnieniami jednostki i społeczeństwa itp. We wszystkich tych sprawach wykazaliśmy my, ósmacy, największą ruchliwość i zainteresowanie. Byliśmy przecież najstarszą klasą w gimnazjum i najbardziej z panem prof. Fikiem zżyci.

Dziś, znajdując się już poza obrębem tego wszystkiego, możemy sobie powiedzieć, że kółko swoje zadanie spełniło i cele swoje osiągnęło, chociaż – przyznać musimy – były pewne braki i niedomagania, jak brak czasopisma, poświęconego sprawom kulturalnym i literackim, ale było to raczej wynikiem tego, że nie dysponowaliśmy funduszami, potrzebnymi na prenumerowanie czasopism. Pozatem jednak – dziś możemy to ocenić – kółko nam wiele dało, wprost podstawę do późniejszego życia. Przekonany jestem, że ci, którzy na ławie szkolnej znajdują się, chętnie skorzystają z naszego doświadczenia i wystąpią z inicjatywą zorganizowania podobnego kółka literackiego. A my, którzyśmy już ukończyli szkołę średnią i znajdujemy się już na wyższych uczelniach, często wspomnieniami wracamy do lat minionych, do chwil w szkole spędzonych i nieraz w chwilach wzniosłych z głębi serca wołamy: Redeana tempora.

Herman Lauicht (Kraków-Uniwersytet) “Na linii startu” Jednodniówka wydana z okazji poświęcenia nowego budynku szkolnego dnia 20.11.1932 r.

Garść Wspomnień

Dużo czasu już upłynęło, dużo się zmieniło, odkąd opuściłem mury gimnazjalne, ja sam się zmieniłem, przeżyłem dość, jednak… A jednak czasy gimnazjalne są najmilsze, człowiek nie ma jeszcze kłopotów wieku dojrzałego, ma cel przed sobą, czy to następną klasę, czy choćby lekcje na dzień następny, ma kolegów rówieśników, a choć nawet jakiś przedmiot mógłby być skreślony z programu nauki, to jednak da się wytrzymać. Wierzcie mi, później są gorsze i cięższe kłopoty i zmartwienia.

I w Gimnazjum ma się ustalony porządek życia. Codziennie kilka godzin razem w szkole, a i popołudniu uczyliśmy się i włóczyli razem. Trzymaliśmy z sobą bardzo, była między nami “śtama”, zadzierzgnęły się nici koleżeństwa, te może najtrwalsze więzi, bo i przyjaźń może się zatracić, ale pamięć koleżeństwa nigdy, zawsze pamięta się tą ławę szkolną i to lub owo przeżycie a jak zacząć przypominać, to coraz więcej tych wspomnień. Dziś stoi wspaniały gmach Gimnazjum u wejścia do miasta; dawniej, dawno całkiem uczyliśmy się na krańcu miasta, koło cmentarza. Dwie klasy rano, dwie popołudniu w małym domeczku, pod katedrą chowało się węgiel w zimie “na większe mrozy”, ale za to w lecie były w ogrodzie jabłka, że aż palce lizać. Bieda była, skwierczało, śp. dyr. Tobiczyk, ten, który pierwszy pomyślał o Gimnazjum i stworzył je, był wielkim idealistą, ale nie nadzwyczajnym organizatorem. Tylko że kochał młodzież, kochał ją bardzo, drżał o nas, kiedyśmy do Chrzanowa zdawać jeździli, gonił się z nami na majówkach, które często sam prowiantował.

A pan Stankiewicz ten najuniwersalniejszy nauczyciel, czego on nie uczył? A potem powstało towarzystwo, dostaliśmy nowe pomieszczenie. Zaczęliśmy się stawać ludźmi, zawiązały się silniejsze więzy koleżeństwa, każdy rok coś nowego przynosił, silniej spajał. I dziś, choć rozlecieliśmy się na wszystkie strony świata, łączy nas tyle wspólnych przeżyć, przyjemnych i smutnych. Przybywali nam nowi troskliwi i dobrzy wychowawcy, odchodzili od nas starzy, odchodzili na zawsze. A wszystko wżerało się w duszę dobre i złe, smutne i wesołe pisało się w niej trwałymi literami. Są rzeczy, które musi się pamiętać całe życie.

Albo te zabawy gimnazjalne. Wynosiło się ławki do jednej klasy, karbidowe i naftowe lampki rzucały światło na ściany udekorowanych zielenią sal a ciocia rejentowa grała nieśmiertelne przedpotopowe walce, niezmordowana, uśmiechnięta i zadowolona, a myśmy sobie po butach deptali i popychali się. Tak było czarownie i nastrojowo, czasem nawet do północy. A te bufety, oficjalny i ten drugi, “od bólu zębów”…

Najważniejsze: nie mieliśmy belfrów – mieliśmy profesorów, którzy choć nie zawsze rozumieli, to jednak starali się zrozumieć, chcieli być i byli przyjaciółmi. Teraz jak popatrzeć na to wszystko wstecz, to się cały obraz trochę zaciera, nie ma tych silnych uwypukleń, całość podobna funkcji o wielu punktach zwrotnych, gdzie jednak więcej wartości dodatnich, a średnia wartość leży w polu pozytywnym wszystkich zmiennych. Nic mnie już z tym gimnazjum nie łączy. Z moich dawnych profesorów pozostał jedynie Pan Dyrektor Rymwidzki, grono nowe, uczniowie nowi, a jednak ciągnie mnie tam coś, nawet do tego nowego, imponującego, a przecież obcego gmachu. Lubię patrzeć, jak się na pauzach gonią i przypominam sobie dawne czasy i zdaje mi się, żem znów całkiem młody, że nie mam żadnych trosk i goniłbym się razem z innymi; a jak dzwonek się odezwie uświadamiam sobie, że nie dla mnie on dzwoni. A czasem tobym sobie tak chętni poszedł też do klasy, usiadł pod ścianą i słuchał, a może wyrwał się z czym.

Może to dziecinne a jednak prawdziwe, lubiłem i lubię to gimnazjum, polubiłem kolegów, nie zapomnę tych, co mnie uczyli. A potem koniec, matura i odprężenie: komers i żegnaj stary “Gimplu”. Ale już za parę lat zjazd, pierwszy, znów się zobaczymy. Jednak to były najmilsze czasy.

Inż. M. Reich “Na linii startu” Jednodniówka wydana z okazji poświęcenia nowego budynku szkolnego dnia 20.11.1932 r.

My i nasi profesorowie

Jesteśmy tylko cząstką młodzieży, która ma być przyszłością narodu. Gubimy się w tłumie polskiej młodzieży gimnazjalnej. Czy jednak naprawdę gubimy się? Mam wrażenie, że nie… Gdy rzuci się okiem na nas , młodzież oświęcimską, to widzi się jakby jeden piękny, ale różnokolorowy obraz charakterów – typów, które jednak dobrze dostrajają się, nie tworząc dysharmonii ze sobą.

Większa różnica istnieje – między nami tj. chłopcami a koleżankami. Nie potrafią nam przecież dorównać ani w skoku w dal, ani w skoku wzwyż, jednym słowem w żadnej konkurencji sportowej. Ale za to w konkurencji umysłowej? – zdaje się i ze stoickim spokojem przyznać to należy, że bardo często pozostajemy w tyle za nimi. Kiedy jednak zabłyśnie jakiś męski geniusz i pod względem nauki wyprzedzi niejedną koleżankę, wówczas duma rozpiera nasze “męskie” serca, że i na tym polu mamy coś do powiedzenia.

Pomimo wszystko potrafiliśmy się tak zżyć z koleżankami że wydają się nam jak siostry. Pójdziemy w świat i staniemy przy wspólnym warsztacie pracy społecznej, a jednak zawsze coś pozostanie z dawnego przyjacielskiego stosunku w szkole, który będzie miłym wspomnieniem w życiu.

Młodsi nasi koledzy i koleżanki nie zastanawiają się może nad tym, ale my, którzy, o ile los nam będzie sprzyjał, wnet ukończymy szkołę i pójdziemy w świat, w dalszą drogę życia, żywo odczuwamy, że nam zabraknie czegoś. Tymczasem jednak chwilowo zapominamy o tym, co będzie potem, żyjąc wyłącznie teraźniejszością, chwilą obecną, nastrojoną tylko na wesołą i beztroską nutę. Celem naszym jest nauka, a owocem jej przechodzenie z jednej klasy do drugiej. Szkoła jest dla nas drugim domem rodzinnym, z tym jednak wyjątkiem, że tu rodziców zastępują nam profesorzy, dzięki którym poznajemy arkana wszelkiej wiedzy.

Między profesorami a nami jest wzajemne zrozumienie. Staramy się zrozumieć, czego wymaga od nas dany profesor i zastosowujemy się do jego życzeń. No, czasem się czegoś nie umie, to chyba temu uczeń nie jest winien. Poszedł np. po szkole zagrać w piłkę, przyszedł do domu mocno zmęczony i jak tu się zabrać do nauki? Myśli sobie: może nie będę jutro pytany, nic się nie będę uczył. Nie odrobił lekcji. Na drugi dzień rano w szkole, jak na złość, jest pytany i – o tragedio – ” ryje”. Siada w ławce zasmucony, a profesor daje mu “dwóję”. Ja, gdybym był profesorem, nigdy bym nie zapisał uczniowi złej noty. No, Boże, przecież to tylko raz, później już będzie wszystko w porządku. A tu tymczasem nie nauczysz się łaciny, to zaraz: “może innym razem”, nie przerobisz niemieckiego, to słyszysz: “Sitzen Sie sich”. A z polskiego: “E, trzeba się uczyć, tak nie można sobie bagatelizować przedmiotu”. A co powie propedeutyka albo religia, kiedy ks. Profesor na twoją odpowiedź mówi ostro: “Siadaj sobie”. Dodajmy do tego matematykę. podczas której gdy “zryjesz” przy tablicy , to wracasz do ławki jakbyś szedł z mąk. Same tragedie. Zdawałoby się komu, że po takim wypadku każdy z nas – spuści nos na kwintę i chodzi smutny jak mumia. Nigdy. – Przeciwnie, bo gdy tylko zadzwoni dzwonek na przerwę, już zapomina się o “zryciu” i z wesołą miną wychodzi się na pole, machnąwszy ręką, mówi się przy tym: “E! co tam, poprawię się, jakoś to będzie”. I kiedy po pewnym czasie jesteś pytany i dobrze odpowiesz. a profesor powie ci: “O! Proszę, jak ci wspaniale umie”, – to wtedy z zadowoleniem siadasz w ławce, bo przecież udowodniłeś, że ty nie byłeś winien, że “zryłeś” ostatnim razem.

Zdawałoby się, że uczeń prześladowany wciąż tymi “dwójami” profesora, będzie złym okiem spoglądał na niego. Wszak dzięki tylko profesorom po każdej wywiadówce, (jeżeli coś niewyraźnie z nauką) słyszysz kazanie od ojca, z czasem nawet poczujesz coś w rodzaju paska. Pomimo wszystko stosunek nasz do profesorów jest zawsze życzliwy, z nawet serdeczny. Najlepszy dowód tego jest na wycieczkach szkolnych.

Pamiętam jedną scenę z takiej wycieczki, kiedy jeden z naszych profesorów przechodził podczas zabawy pod mostem rąk, które spadały na jego plecy. Nie powiem, żeby to było ze złośliwości. Tu zapomina się, że jest się profesorem, natomiast jest się tylko towarzyszem zabawy. Tak więc powinno być pomiędzy uczniami a profesorami wzajemne zrozumienie. Bo, gdy to nastąpi, to raźniej popłyną nam lata nauki w szkole, a profesorowie będą mieli tę przyjemność, że z ochotą przyswajamy sobie to, czego oni nas uczą. Więc “ramię do ramienia”, a wspólnymi wysiłkami i pracą potrafimy przysporzyć Polsce siły, znaczenia mocarstwowego, samym zaś sobie pewności, że spełniamy swój obowiązek obywatelski.

Antoni Mrzygłód (kl. VIII) “Na linii startu” Jednodniówka wydana z okazji poświęcenia nowego budynku szkolnego dnia 20.11.1932 r.

Zabawa Noworoczna 1955

29 stycznia odbyła się w naszej “budzie” wielka zabawa noworoczna. Do zabawy tej na długo przed terminem przygotowywała się cała szkoła. Jedenastoklasiści zainstalowali na wszystkich ścianach auli, w której miała się odbyć potańcówka, kolorowe, elektryczne lampki. Inne klasy udekorowały całą salę i przygotowały szereg amatorskich występów. Najlepiej udał się śpiew solo kilku koleżanek przy akompaniamencie fortepianu. Lecz największy efekt sprawiły koleżanki z naszej klasy Xa. Zrobiły one dla wszystkich uczniów i uczennic w szkole specjalne różnokolorowe czapki z bibuły i papieru. Czapki były wielka atrakcją. Między tańczącymi rozdano je nagle i niespodziewanie. To też prawie wszyscy tańczyli w nich do końca zabawy.

Na zabawę przybyło wielu uczniów i absolwentów. Nauczycieli było mało, bo tylko profesorowie: Paluchniak, Czernek i dyr. Strzała. Spośród rodziców bawił się też Tatuś. Wodzirejem był profesor Paluchniak, który grzecznie kazał tańcującym okrążyć dyrektora Strzałę. Dyrektor na prośbę jego, chcąc i nie chcąc musiał sobie wybrać spośród dziewcząt królową balu i z nią obtańczyć całą salę.

Królową balu została Jadźka Garapich. Nastrój był przyjemny i radosny. Grano na adapterze, nieustannie tanga, walce i polki. Czas upływał bardzo szybko i ani się człowiek spostrzegł, kiedy trzeba było wracać do domu.

Babuszka

W roku 1952 mój brat Andrzej i ja przybyliśmy do Oświęcimia z małopolskiej mieściny, z Włoszczowej, do ósmej klasy tutejszego liceum. Tam pożegnaliśmy poprzednią, a tu czekała nas nowa Babuszka. Babuszkę miała wtedy każda szkoła. Dla naszego pokolenia było to zjawisko typowe. Kto je dziś jeszcze pamięta?

Te mantylki, żabociki, siwe włosy upięte w fikuśne zawijasy. Jakby się wyłoniły z kart jakiejś dziewiętnastowiecznej powieści, może ze sztuki Czechowa. Bywały tematem naszych żartów, ale i wzruszały uporem, z jakim starały się nam swą wiedzę przekazać, potykając się o naszą, ale i o własną niechęć do niemałej części przerabianego materiału.

Decyzja o obowiązkowej nauce rosyjskiego zapadła nagle i bez żadnych przygotowań. Kadry wykształconych rusycystów brakowało zupełnie. Życzenie Wielkiego Przyjaciela nie mogło czekać aż pięć lat na wypuszczenie z murów uniwersytetów większej ich ilości. Była to więc szansa nie do pogardzenia dla ogromnej grupy emerytowanych profesorów gimnazjalnych od angielskiego i francuskiego, którzy nie tak dawno poszli w odstawkę; okazali się niepotrzebni, wszak reprezentowali kulturę “zgniłego Zachodu”. W dodatku nikt na Zachód wtedy nie wyjeżdżał, pojęcie paszportu niemal wyszło z użycia. Mało kto pobierał prywatne lekcje z tych dwóch języków; sam fakt takiej działalności bywał podejrzany. A z emerytury coraz trudniej było wyżyć. Kto dysponował świadectwem maturalnym rosyjskiego gimnazjum sprzed tamtej wojny lub spędził kilka ostatnich lat za Uralem (byle się tym za bardzo nie chwalił), a miał usprawnienia pedagogiczne, ten się liczył!

Ruszyła więc potężna armia babuszek do naszych szkół I zaczęły się zajęcia: przestrzeń nudy po obydwóch stronach katedry. Czytaliśmy zatem te drętwe teksty o przeszczęśliwych “malczkikach i diewuszkach” w Arteku, pozdrawiających stamtąd swojego orędownika i największego przyjaciela, wielkiego ojca narodów; o komsomolcach, krasnoarmiejcach, kołchozach, sowietach, pochodach pierwszomajowych i zjazdach partyjnych. Biedne te nasze babuszki i my biedni! Nawet wyśpiewywanie na melodię ciągle tej samej czastuszki, ciągle tego samego “po drogie zimnoj skucznoj” niewiele mogło pomóc. Bo tak naprawdę, to było nam na tych lekcjach raczej skuczno, i nawet Puszkin niewiele mógł poradzić.

Nasza Babuszka w liceum oświęcimskim, Pani Śmieszkowa, w dostępnym dla siebie zakresie robiła, co mogła, żeby do całego obowiązkowego balastu dodać coś świeżego, ciekawego, żeby nam unaocznić, że język, którego przyszło nam się uczyć nie z własnego wyboru, to nie tylko materiał do genialnych badań i rozmyślań wielkiego Stalina, ale przede wszystkim język wielkich klasyków literatury światowej.

Wiele lat po opuszczeniu Liceum stałam nad białym, marmurowym grobem Lermontowa w Piatigorsku. W Polsce był stan wojenny, była wrześniowa, pogodna niedziela. Wysiadłszy na chwilę z rozklekotanych autobusów posuwały się przed grobem zakładowe wycieczki kołchoźników i “raboczich” po to, by przewodnik mógł im powtórzyć, po raz już któryś tam, tę samą szablonową opowieść o wielkim poecie, który padł ofiarą samodzierżawia. Słuchali, ze zrozumieniem kiwali głowami, chyba niecałkiem świadomi losu innych, późniejszych współbraci Lermontowa. Że przypomniała mi się wtedy Babuszka i jej wysiłki, nic w tym dziwnego. Wszak ona próbowała na swoich lekcjach przełamać wszechwładną potęgę kłamstwa, wydobyć z całe tej bezbarwnej masy zatopione w niej prawdziwe perły. Czy pamiętacie, jak się zapalała przy każdym bardziej smakowitym literackim kąsku, który się znalazł w programie? Jak jej oczy błyszczały, gdy przerabialiśmy sam tylko wstęp do Oniegina, albo gdy mowa była o pierwszym balu Nataszy Rostowej? Jakby sama przeżywała swój niegdysiejszy, pierwszy występ towarzyski, może swoją pierwszą miłość? A “Człowieka w futerale” jak długo wałkowaliśmy, jeszcze wtedy nie całkiem rozumiejąc, dlaczego ta nowela Czechowa była dla Babuszki aż taka ważna?

Zdecydowanie wyróżniała to, co piękne i wartościowe w rosyjskiej kulturze i chciała za wszelką cenę wzbudzić w nas należny jej szacunek. Może skutek nie był natychmiastowy, ale dziś po latach odczuwamy to wyraźnie. Babuszka miała swój system nagradzania nas za postępy w nauce. Polegał on na tym, że po szczęśliwym przebrnięciu przez mało ciekawy materiał lekcyjny ostatnie dziesięć minut poświęcała czytaniu kolejnych fragmentów jakiegoś nie obiętego programem utworu, który musiał być frapujący, barwny, romantyczny. Dziś już nie pamiętam ani tytułu, ani całej romantycznej historii, która w jej pojęciu miała być odtrutką na koszmarne produkcyjniaki, również te, które w tłumaczeniach musieliśmy przerabiać na lekcjach polskiego. Było to coś jakby “ochotnik i kriestianka”, czyli “panicz i dziewczyna”, jakaś przebieranka w chłopski strój panienki z dworu, a wszystko w celu sprawdzenia wierności ukochanego. I rzeczywiście jakieś tam podejrzenia i komplikacje, ale wszystko dobrze się skończyło. Nawet przypominam sobie, że referowałam cała sprawę w domu mojej Mamie, która bardzo się życiem szkoły interesowała, a Babuszkę miała w poważaniu, Turgieniewa również.

Tak więc na swój sposób i w granicach dopuszczalnej swobody chciała nam Babuszka wpoić, że nauka rosyjskiego może być nie tylko ciężkim obowiązkiem. Że to, co się w szkolnych programach udało skutecznie rozmydlić i obrzydzić, ma swoje nieprzemijające wartości. I chwała jej za to! I powinna doczekać się swojej tabliczki na ścianie pamięci naszego Liceum.

Marta Strzelecka-Szesztay Hamzsabegi ut 15/1 1117 Budapest Węgry